„Moralność w tych czasach ważyła
mniej
niż dzienna racja chleba”
-Arnold Mostowicz
Rok 1941
Nie tylko Zofia w miała swoje
problemy. W tej historii jest też kilka
postaci, których życie było również naznaczone piętnem straty. Gdy w 1939 r.
mężczyźni ‘uciekali’ z Polski kierowała nimi chęć walki o ojczyznę. Szukali
schronienia w państwach neutralnych jak Węgry by potem ruszyć w ponowną drogę
do Francji, gdzie generał Władysław Sikorski formował Wojsko Polskie. Historia
tego mężczyzny byłą podobna do tysięcy innych. Kierowany pobudkami
patriotycznymi początkowo chcieli dostać się do Francji, ale kiedy ta w czerwcu
1940 toku kapitulowała celem tych, którym nie udało się tam dotrzeć stała się
Wielka Brytania. Wielu się dostało, ale wielu również straciło z tego powodu
życie lub też dostało się w ręce wroga. W czasach, gdy Europa targana była
kolejną wojna ludzie nie mieli w sobie nawet odrobiny współczucia czy też
moralności. Dla nich najważniejsze było ich własne życie, to jak przeżyć
kolejny dzień, który może być ostatnim dniem koszmaru. Jednak dla tych, którzy
dostali się do Wielkiej Brytanii najważniejsze było by jak najszybciej wrócić
do kraju i walczyć o wolną i niepodległą Polskę. Byli to ludzie, którzy
wychowani w kulturze polskiej cenili bardziej niż życie niepodległość własnego
kraju. Ludzie, którzy wychowywani przez rodziców i dziadków żyjących pod
zaborami doceniali możliwość oglądania złotej, polskiej jesieni w wielu parkach
w ich kraju.
Do tej grupy bez wątpienia
zaliczał się najstarszy z grupy bohaterów tej historii. Władysław Kowalczyk bez
powodu przemierzał kolejne ulice Warszawy. Nie pochodził z tego miasta. Urodził
się w Lublinie, ale w Warszawie żyli rodzice jego ojca, a także najukochańszy
dziadek. Człowiek, który wpoił mu, że miłość do ojczyzny to najcenniejsze, co
może mieć w życiu i nie równa się to z niczym innym. To właśnie Teodor Kowalczyk
nauczał swoje wnuki, że w życiu wszystko może się zdarzyć i wiele rzeczy można
kochać, ale nad życie powinno kochać się tylko ojczyznę, która splamiona jest
krwią przodków. Chłopcom mówił, że nie mogą bać się zostawić swoich kobiet, gdy
dostaną wezwanie od państwa, zaś dziewczynki przekonywałby nie powstrzymywały
swoich mężczyzn, gdy ci ruszą do walki, bo takie jest ich przeznaczenie, tak
właśnie skonstruował to wszystko bóg na górze i nikt na ziemi nie ma prawa się
temu sprzeciwiać.
Z takim właśnie przekonaniem
Władysław Kowalczyk opuszczał Warszawę, którą odwiedzał w tym czasie z powodu
siedemdziesiątych urodzin dziadka. Doskonale pamiętał atmosferę tego okresu.
Uroczysty obiad, na którym zgromadzili się dwaj synowie Teodora Kowalczyka
razem z rodzinami. Wspaniałe dania, których smaku nigdy nie zapomni i będzie za
nimi tęsknił do końca swojego życia, bo babcia była wspaniałą kucharką. I
chociaż wtedy w gazetach czytali o dziwnych ruchach niemieckich władz nie wiele
osób wierzyło, że Europa pozwoli Hitlerowi na jakikolwiek ruch prowadzący do
wojny. Teodor jednak nie był tego pewny, patrzył na swoich wnuków poważnym
wzorkiem i kiwał tylko głową. Wiedział, że to, co wywalczyli on i jego
przyjaciele dwadzieścia lat wcześniej nie było dane na zawsze. Świat nie był
gotowy na trwały pokój. Po świecie zbyt wiele szaleńców chodziło, którzy mieli
zbyt wielkie mniemanie o sobie. Uroczysty obiad dobiegł końca. Młodsze
rodzeństwo Władka wybiegło na podwórko pobawić się, a on i starsi kuzyni
usiedli w salonie i rozmawiali. Nikt nie spodziewał się najgorszego, że w dzień
przed napaścią Hitlera na Polskę serce Teodora Kowalczyka przestanie bić, gdy
jego wzrok spocznie na najukochańszym wnuku – Władku. Dla Teodora Władek był
usposobieniem młodości, postawny, dobrze zbudowany, nie unikał niczego, co
wymagało użycia siły, a przede wszystkim podobnie jak on kochał Polskę i to, że
w niej żyje. Wiedział, że gdy nadejdzie ten czas jego wnuk stanie na wysokości
zdania i nie spocznie dopóki to wszystko się nie skończy. Właśnie, gdy ta myśl
przebiegła mu przez głowę jego serce zabiło ostatni raz, a on upuścił kieliszek
wina, które pili po obiedzie. Zasnął i już nigdy się nie obudził.
Władysław był w szoku, nikt
się tego nie spodziewał, bo przecież dziadek mimo podeszłego wieku trzymał się
nadzwyczaj dobrze. Lekarz jednak odrzekł, że serce nie wytrzymało
najprawdopodobniej tych wszystkich wiadomości, które nabiegały ze świata. I
chociaż rodzina miała za chwilę rozjechać się w Polskę zostałaby przygotować
uroczystości pogrzebowe, a następnego dnia wszystko uległo drastycznej zmianie.
Nikt już nie miał wątpliwości, że Europa okazała się za słaba by powstrzymać
Hitlera. Władek chciał walczyć i przyłączył się do ruchu oporu, który
natychmiast wysyłał go do Francji, gdzie miał dołączyć do wojsk generała
Sikorskiego. Datę wyjazdu wyznaczono na dzień przed pogrzebem dziadka. W
związku z rozpoczęciem działań wojennych wszystkie elementy życie publicznego –
nawet pogrzeby – zmieniły swój tryb działania. Władek nie mógł się pogodzić, że
nie będzie towarzyszył dziadkowi w jego ostatniej drodze, ale ojczyzna go
wzywała, a zakorzenione w nim ideały nie pozwalały bezczynnie patrzeć na to
wszystko. Wyruszył z ciężkim sercem, modlitwą na ustach a przede wszystkim z
obrazem dziadka w mundurze przed oczami.
Wyprawa oznaczała zerwanie
kontaktów z rodziną. Stracił o nich jakiekolwiek wieści. Nie wiedział czy
rodzice i młodsze rodzeństwo żyją i jeśli tak to gdzie, czy babcia dalej
mieszka przy starej kamienicy na Różanej, a udać się tam nie mógł, bo jeszcze,
któryś z sąsiadów by go rozpoznał. Spacer zawsze koił jego nerwy i nawet w
Wielkiej Brytanii, gdy czekał bezczynnie zamiast walczyć tylko o było go w
stanie uspokoić. Nie zawracał sobie głowy dziewczynami, które nie raz i nie dwa
posyłały mu kuszące spojrzenia. Miał inny cel, uwolnić Polskę i dopiero wtedy
założyć rodzinę. To był jego priorytet, a nie małżeństwo. Skierował swoje kroki
na Warszawskie Powązki. Wiedział tylko, że tam miało być pochowane jego ciało.
Nie znał dokładnego miejsca. Miał świadomość, że nie ma szans na jego
znalezienie. Jednak musiał coś ze sobą zrobić. Nie chciał siedzieć w
mieszkaniu. Tego dnia nie musiał być w fabryce, której pracował. Na dodatek nie
mógł odwiedzić Piotrka, bo jego mieszkanie mogło być pod obserwacją Niemców, a
to wszystko z powodu jednego człowieka, który uczepił się młodszej ze
Skotnickich. Wszystko zaczęło się komplikować. Chociaż nic nie wskazywało, że
ktoś odkrył, czym się zajmują to musieli mieć się na baczności. Jeden zły ruch
mógł kosztować ich życie.
Władysław na samym cmentarzu
zwolnił. Nie chciał się spieszyć. Z uwagą przyglądał się każdemu nagrobkowi.
Jego ciemne oczy przesuwały się po kolejnych nazwiskach, ale żadne z nich nie
brzmiało Kowalczyk. Nie wiązał wielkich nadziei, jednak czuł gorycz zawodu. Nie
mógł towarzyszyć w jego ostatniej drodze i na dodatek nie wiedział gdzie złożyć
kwiaty. Czuł, że wojna ograbiła go nie tylko z młodości, którą miał przed sobą,
ale przede wszystkim z możliwości odwiedzenia najbliższych na cmentarzu. Musiał
udawać, że nie istnieje. Nawet nazwisko miał inne w swoich nowych dokumentach.
Wszystko było zakłamane. Dosłownie wszystko. W ludziach nie było nawet odrobiny
prawdy. Miał wrażenie, że powietrze jest zupełnie inne niż kilka lat temu.
Banalna myśl, ale nie chciała go opuścić. Nie żałował ani jednej swojej
decyzji, był ze wszystkiego dumny, ale po prostu, tak po ludzku chciałby móc
odwiedzić ukochanego dziadka na grobie, a nie mógł.
Bo Niemcy zabrali mu
możliwość uczestnictwa w pogrzebie…
Bo stracił zbyt wiele by
odpuścić…
____________________________________________________________
Nie było mnie, wiem. Jednak sesja
przyszła szybciej niż sądziłam i tak wyszło, a potem nie miałam pomysłu jak
ubrać koncepcję tego rozdziału w słowa. To nie tak, że o tym zapomniałam, ale
nie chcąc oddać czegoś, z czego nie będę zadowolona wolałam przeczekać. Wiem, że to jest ciężki rozdział, bo nie ma w nim dialogów, ale nie chciałam Władka przedstawiać w jakiejś rozmowie. On z nich wszystkich najmniej mówi.
Widzimy się już za miesiąc.
Dziękuję, że jesteście i
przepraszam, że tak krótko.